1930 Polski szyld

Okres międzywojnia, a zwłaszcza jego druga połowa, to dla FAMUR SA czas wielkich zmian i potężnych turbulencji. Z jednej strony po raz pierwszy nad fabryką zawisł polski szyld: Piotrowicka Fabryka Maszyn – Spółka Akcyjna. Z drugiej: lata kryzysów i nawracające raz po raz widmo bankructwa, w obliczu którego nasz zakład musiał imać się niemal każdego zlecenia.

Sytuacja fabryki

Pierwsze poważne turbulencje wstrząsnęły piotrowicką fabryką „Stephan Frölich und Klüpfel” w 1928 roku, gdy w obliczu głębokiego kryzysu gospodarczego ceny węgla wzrosły o 100 procent, a wobec braku możliwości zbytu swoich wyrobów, właściciele zakładu podjęli decyzję o rozparcelowaniu i sprzedaży terenów uznanych za zbędne. Wobec widma bankructwa, fabryka nie przebierała w ofertach, imając się każdego zlecenia. W ten sposób asortyment fabryki poszerzył się tymczasowo m.in. o fragmenty konstrukcji mostowych, konstrukcji suwnic, reparację cystern, a nawet wykonywanie słupów ogłoszeniowych i ocynkowanych kubłów na śmieci. Jak zauważa dr inż. Jacek Korski: „Dzisiejszy FAMUR miał już wtedy bardzo nowoczesną bazę produkcyjną i osprzęt, podejmował się więc każdej produkcji, z której można się było utrzymać”.

Pozwoliło to zakładowi przetrwać – jak się jednak niebawem okazało, na podobne ciężkie próby był wystawiany w kolejnych latach wielokrotnie. „Na świecie na ten czas przypada jeden wielki kryzys, natomiast na Śląsku było ich kilka, a wynikały z lokalnej polityki. Trwało to aż do 1939 roku”, wyjaśnia dr inż. Jacek Korski. Szczególnie dotkliwe okazały się reperkusje tzw. wielkiego kryzysu gospodarczego z przełomu dekad, który na polskie ziemie dotarł z opóźnieniem, choć z nie mniejszym niż za oceanem impetem. W związku ze wstrzymaniem wydobycia przez kopalnie (które były częściowo lub całkowicie unieruchomione), liczba zamówień spadła niemal do zera. Piotrowicka Fabryka Maszyn była zmuszona zredukować zatrudnienie do najniższego w historii poziomu (około 150 osób), a nawet pozostający w zatrudnieniu pracownicy, z powodu braku pracy, zostawali przejściowo zwalniani na tzw. turnusy.

Jednocześnie salwowano się ponownym odejściem od głównej specjalizacji, czyli maszyn produkowanych na potrzeby kopalń i rozszerzeniem asortymentu o produkcję dla odbiorców spoza górnictwa. Inż. Józef Iwicki wspominał: „Pod presją braku zamówień wykonywaliśmy prawdziwą pstrokaciznę różnych nam dotąd obcych wyrobów, np. okna fabryczne, litfasy reklamowe, rynienki z cienkiej blachy dla przemysłu włókienniczego itp. Słowem fabryka ratowała się, chwytając zamówienia przygodnych klientów”.

W międzyczasie zniknął niemieckojęzyczny szyld, a w jego miejscu pojawił się nowy: Piotrowicka Fabryka Maszyn – Spółka Akcyjna. Zmiana ta nastąpiła „dla podkreślenia integracyjnych wartości z polskością oraz uwypuklenia miejsca i rodzaju działania fabryki”, jak zauważył jej wnioskodawca, nowo powołany dyrektor fabryki inż. Józef Iwicki. Przemawiały za tym również względy praktyczne. „Nazwa była niefortunna i trudna nawet do zapamiętania, co było istotnym w nawiązywaniu kontaktów handlowych”, wyjaśniał. Nie bez znaczenia była też intensywna wówczas polonizacja nazw niemieckich, inspirowana m.in. przez wojewodę Michała Grażyńskiego.

Z nową nazwą Piotrowicka Fabryka Maszyn sukcesywnie udoskonalała produkcję, a pracy wystarczało dla ponad pół tysiąca pracowników. Na ówczesny asortyment świeżo spolonizowanej fabryki składały się między innymi napędy jedno- i dwubębnowe o zmiennych przełożeniach (NPD 650 – 800 – 1000), zwrotnie, wysięgniki, przekładnie (TPD 20 – 32 – 50).

Wśród podjętych wówczas realizacji znalazło się nawet zamówienie od Polskich Kolei Państwowych na wykonanie konstrukcji i montażu pomostu nad zestawem torów na stacji kolejowej Kalety. Działania te pozwoliły Piotrowickiej Fabryce Maszyn przetrwać czasy najgłębszych kryzysów – gdy zaś kopalnie wróciły do pracy na pełnych obrotach, wkrótce po niedawnych perturbacjach nie było ani śladu. W zaledwie bowiem cztery lata udało się potroić „produkcję własną i prosperity”, a liczebność załogi podwoić. Jej fachowość była powszechnie doceniana – obsada techniczna i robotnicza PFM uchodziła za dobrą, a szczególnie monterów kopalnie bardzo sobie ceniły. Sytuacja przedsiębiorstwa poprawiła się wręcz do tego stopnia, że fabryka była w stanie udzielać kredytów wekslowych słabszym pod tym względem kopalniom.

W archiwach zachowało się sprawozdanie z 25 kwietnia 1939 roku: „W ramach ogólnej korzystnej koniunktury w kraju ubiegły rok operacyjny naszego przedsiębiorstwa stał pod znakiem pomyślnego rozwoju. Obrót był zadowalający i wynosił 2 641 395,16 zł wobec 2 528 110,39 zł w roku ubiegłym. Tak samo napływ zamówień był dobry i wynosił zł 2 801 410,53 wobec zł 2 152 093,00 w roku ubiegłym”. To pozwoliło nie tylko na poważne inwestycje, ale także umożliwiło „przystąpienie do daleko idących reparacyj i napraw istniejących maszyn i urządzeń”, dzięki czemu wykonano „dużo takich robót, które w czasie kryzysu musiały być z konieczności wstrzymane”, jak również „dołożono wiele starań do poprawienia warunków higienicznych dla pracujących robotników”. Co istotne, „wszystkie te wydatki zostały pokryte gotówką z własnych środków, bez uciekania się do jakichkolwiek kredytów”.

Wizję wzrastającej prosperity przerwała jednak agresja Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku i przejęcie administracji w Piotrowicach przez okupanta. Nowe porządki oznaczały powrót do niemieckich korzeni: na fabryce ponownie zawisł szyld „Stephan, Frölich und Klüpfel – Maschinenfabrik”, zmieniły się również jej władze – komisaryczny nadzór nad nią objął Wolfgang Stephan, dotychczasowy akcjonariusz i spadkobierca jej założyciela (mianowany później dyrektorem fabryki; funkcję tę pełnił do 1945 roku).

Co prawda wybuch II wojny światowej oszczędził fabryce zniszczeń, gdyż w rejonie Piotrowic nie toczyły się ciężkie walki, w niemieckie ręce wpadła więc z pełną zdolnością produkcyjną. „Wiele jednak zmieniło się po stronie społecznej: pod niemieckimi rządami nie było wolno zatrudniać pracowników, którzy przyznawali się do polskości albo byli uczestnikami powstań śląskich, w związku z czym wielu bardzo dobrych fachowców nie znalazło w niej pracy”, opowiada dr inż. Jacek Korski. Ich miejsce zajęli pracownicy niemieccy, także ci Ślązacy, którzy dobrowolnie bądź pod presją zdecydowali się podpisać volkslistę (zachętą ku temu miały być m.in. wyższe kartki żywnościowe).

Jednocześnie rozpoczęła się era represji, które jako pierwsi odczuli pracownicy zakładu walczący w kampanii wrześniowej. Bramy fabryki zostały dla nich zamknięte, nowe władze odebrały im bowiem możliwość kontynuowania zatrudnienia i tym samym prawa wstępu na teren zakładu. Według wspomnień jej pierwszego dyrektora najboleśniej zostali nimi dotknięci członkowie załogi Franke, Pitlok, Skamela i Żurek. Inż. Iwicki również padł ich ofiarą: już w 1939 roku został zesłany do jednego z pierwszych niemieckich obozów koncentracyjnych Dachau.

Także pozostali pracownicy narodowości polskiej byli stale poddawani dyskryminacji, a wręcz prześladowaniom ze strony niemieckich władz. „Do powszechnie wówczas stosowanych metod represyjnych należało obniżanie zarobków, zmniejszanie przydziału racji żywnościowych i odzieżowych, przymus pracy (roboty przymusowe), aresztowania, więzienia, obozy zagłady itp. co było uzależnione od zakwalifikowania”, opisywał Paweł Stabik, pracownik Famuru i autor Kroniki z okazji 60-lecia. Zatrudnionych w fabryce Polaków, którzy nie podpisali volkslisty, z rozkazu okupanta obowiązywał zakaz prowadzenia rozmów w ojczystym języku, niższe wynagrodzenie i obowiązek noszenia oznaczenia literą „P”, mieli również ograniczone lub całkiem zawieszone prawo do urlopu wypoczynkowego. Pracownicom w okresie ciąży i połogu skrócono urlop macierzyński do maksymalnie ośmiu tygodni.

Tymczasem w fabryce produkcja została skierowana na dodatkowe tory. Oprócz tradycyjnego asortymentu dla potrzeb górnictwa węglowego, a więc przede wszystkim przenośników taśmowych 20/650, 20/800, 32/800, 50/800, piotrowicka fabryka zajmowała się również zaspokajaniem doraźnych potrzeb niemieckiego przemysłu wojennego. W halach przy dawnej ul. Dworcowej świeżo przemianowanej na Herman Göring Strasse, produkowano więc w owym czasie m.in. elementy pocisków artyleryjskich czy cylindry dla amortyzatorów. Również tu z Zagłębia Ruhry przeniesiono produkcję stojaków stalowych obudowy ścianowej. „Ta produkcja była niezbędna, dlatego że coraz mniej było drewna i stojaki Gerlach, oznaczane później G-37, stały się może nie sztandarowym, ale wieloletnim produktem Famuru”, wyjaśnia dr inż. Jacek Korski. „Po wojnie zostały nieco zmodyfikowane przez Polaków, przede wszystkim odciążone, gdyż największa ich wersja ważyła ponad 100 kilogramów i górnik musiał się przy nich mocno naszarpać. Nie zachowała się co prawda dokładna dokumentacja, ale do końca lat 50., może nawet początku lat 60. z pewnością były produkowane”.